środa, 29 lipca 2015

Origin pt. 1

"I started a joke..."

    Czułam, jak serce wali mi w piersi z taką siłą, że natychmiast pożałowałam porannej kawy. Obawiałam się, że mój pacjent wyczuje moją ekscytację i uzna mnie za kolejną durną lekarkę, dla której szczytem profesjonalizmu jest ładna, czarna aktówka i chodzenie w ciasnym blond koku i okularach.
Przez chwilę jedynymi towarzyszami w pokoju było moje nikłe odbicie w lustrze weneckim i biurowa lampka dająca dość nikłe, zimne światło. Jeszcze raz czytałam dokumenty dotyczące pacjenta, z którym miałam przeprowadzić sesję.
Imię i nazwisko: N/N
Wiek: N/N
Obywatelstwo: N/N

Nieznane, nieznane, nieznane... Po tej niezbyt pomocnej karcie informacyjnej następowała diagnoza przyjęciowa, której zdążyłam nauczyć się niemal na pamięć.
Byłam doskonale przygotowana. Sama przeszłam około pięciu sesji terapeutycznych z lekarzem poleconym przez mojego przełożonego, byle móc zbliżyć się do celi jednego z najbardziej niebezpiecznych więźniów tej placówki. Szpital dla stanowiących zagrożenie dla społeczeństwa Arkham spisał już tego pacjenta na straty, ale ja miałam zamiar rozgryźć go bez większych problemów. Mógł posuwać się do najwymyślniejszych sposobów manipulacji a ja i tak zobaczyłabym to kim jest, czarno na białym.
    Światło w pomieszczeniu po drugiej stronie przykuło moją uwagę. Do sali wprowadzono wysokiego mężczyznę, na oko czterdziestoletniego, o niezdrowo bladej cerze i przekrwionych oczach. Wyglądał jakby skóra miała zejść z jego ciała płatami, ale spojrzenie zdradzało siłę i wigor jak u dwudziestolatka. Był wręcz... rozbawiony.
Dwóch funkcjonariuszy ubezpieczało wyjście uzbrojonych w wyrzutnie strzałek paraliżujących, podczas gdy dwoje pielęgniarzy poprawiało pasy, jakimi unieruchomiono mężczyznę na transporterze, zmieniając jego pozycje na siedzącą. Przyglądałam się temu, jak mocowali transporter do ściany, po czym odeszli od więźnia i podnosili siatkę, rozdzielającą pomieszczenie na dwie części.
Jeszcze nigdy nie widziałam tylu zabezpieczeń i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że gdyby ten tajemniczy mężczyzna nie był powstrzymywany w ten sposób, nie zawahałby się przed zabiciem mnie ani przez sekundę. Ta myśl wywołała dreszcz na moich plecach.
Strach mieszał się z ekscytacją kiedy w końcu usłyszałam pukanie do gabinetu w którym siedziałam.
- Pani doktor? - Jeden z pielęgniarzy uchylił drzwi. - Przygotowaliśmy pacjenta. Zgodnie z regulaminem przypominam o tym, że nie może pani wejść do pokoju przesłuchań z żadnymi metalowymi, bądź ostrymi przedmiotami, nie może pani zbliżać się do siatki zabezpieczającej na mniej niż metr, oraz uprasza się o nie wykonywanie żadnych gwałtownych ruchów. Będzie pani pod ciągłą obserwacją, dla zachowania tajemnicy lekarskiej nagrywany jest wyłącznie obraz. - Wyrecytował, po czym wyciągnął w moją stronę formularz i długopis. - Proszę o potwierdzenie, że została pani poinformowana o zasadach bezpieczeństwa.
Skinęłam głową nieznacznie, po czym przybiłam pieczątkę i podpisałam się szybko i zamaszyście. Na dole strony widniało teraz Dr N. Med. Harleen Quinzel.
Chciałam ruszyć do drzwi, ale pielęgniarz wskazał na moje włosy.
- Wsuwki. - Powiedział, ostrożnym tonem, jakbym miała go skarcić za potencjalne niszczenie mojej fryzury. - Będę musiał prosić...
- Och, w porządku. - Rozpuściłam kok i odłożyłam wsuwki na biurko. Teraz musiałam paradować z dość swawolnym kucykiem, ale powiedzmy, że to było ostatnie z moich zmartwień.

    Kiedy w końcu znalazłam się przed ciężkimi, metalowymi drzwiami zdawało mi się, że wyostrzyły mi się wszystkie zmysły. Mimo tego trudno było mi skupić się na kolejnej porcji regulaminowej gadki, tym razem od pracownika ochrony.
- ...w razie jakichkolwiek gwałtownych ruchów, lub na pani znak wkroczy ekipa z paralizatorami i gazem obezwładniającym.
Kiwałam głową, myślami nadal przeglądając strony dokumentacji dotyczące mojego nowego pacjenta.
Sala od środka sprawiała o wiele większe wrażenie, niż zza lustra weneckiego. Proste krzesło na którym miałam siedzieć zdawało się o wiele mniejsze, a światło ostre i zimne.
- Dzień dobry. Nazywam się Harleen Quinzel i jestem twoją nową terapeutką. - Przedstawiłam się, dość oficjalnym tonem.
- Arlekin? Sądziłem, że mają mnie tu przesłuchiwać, a nie rozśmieszać. - Mężczyzna przypatrywał mi się badawczo.
- Cóż, skłamię, jeśli powiem, że po raz pierwszy w życiu słyszę ten żart. Ale nadal mnie bawi. - Uśmiechnęłam się grzecznie. - Jak chcesz, bym się do ciebie zwracała?
- Joker. Dobre żarty to podstawa zajmującej znajomości, czyż nie? - Mogłabym przysiąc, że pokazał wszystkie zęby w szerokim, lekko upiornym uśmiechu.
    Byłam przygotowana na wiele form manipulacji, do jakich mógłby posunąć się 'Joker'. Sądziłam, że będzie starał się grać na moich emocjach jak mistrz marionetek; że zacznie opowiadać o niesprawiedliwości systemu, który należy zniszczyć od środka i nie cofnąć się nawet przed zabijaniem...
Zamiast tego usłyszałam historię, której najmniej bym się spodziewała.
- Mój ojciec miał ciężką rękę, wiesz...?

    Po około pięciu sesjach nadal nie wyszliśmy z tematu trudnego dzieciństwa Jokera. Spodziewałam się, że przynajmniej część z tego jest zmyślona, ale jego reakcje, detale tych wspomnień zdradzały coś zupełnie innego.
Sytuacje w których doznawał przemocy zarówno fizycznej, jak psychicznej zdarzały się tak często, że trudno było zliczyć poszczególne przypadki. Ojciec zwykle posuwał się do przemocy fizycznej, matka natomiast nadużywała alkoholu i kiedy jej go brakowało wypominała chłopcu, że "gdyby urodził się martwy nie musiałaby tkwić w tym bagnie".
Śmierć matki, kiedy miał około trzynastu lat, wyrzuty ze strony ojca i jeszcze więcej przemocy... Trudno było się w tym odnaleźć, zwłaszcza, kiedy pacjent wykazywał amnezję w niektórych aspektach.
Słuchałam tej historii przez godzinę dziennie, następnie przez pół godziny rozmawialiśmy o jego obecnej sytuacji. Z każdej takiej sesji wychodziłam tak wykończona psychicznie, że z trudem byłam w stanie spisać protokoły, przywołując w myślach jego słowa.
Najgorsze było jednak, że on zachowywał w tym wszystkim taką dozę charyzmy i optymizmu, że trudno było mi oprzeć się jego urokowi osobistemu.
Przyznaję, to nieprofesjonalne, ale nie można się też okłamywać:
Miałam osobiste względy w których interesował mnie Joker.

- Jest jeszcze coś... zastanawiałem się, czy pani o tym mówić. - Zmarszczył brwi, jakby nadal zastanawiał się nad tym, czy nie porzucić tematu.
- Uważasz, że to ważne? - Zapytałam.
- Odbieram to jako najważniejsze wydarzenie w moim życiu. - Powiedział, po chwili namysłu.
Cichy głos w mojej głowie podpowiedział mi, że powinnam być wyjątkowo czujna na próbę manipulacji w tej sesji. Odrzuciłam go jednak na dno myśli.
- Jakieś piętnaście...? Piętnaście lat temu poślubiłem piękną dziewczynę, Jeannie. Była młodsza ode mnie, sporo młodsza, ledwie pełnoletnia. Jak kwiat, który ledwie zdążył rozkwitnąć. - Uśmiechał się do swoich wspomnień tak ciepło i szczerze.
"Mój skrzywdzony anioł..." Przeszło mi przez myśl. Pokręciłam lekko głową, chcąc ją odrzucić jak najprędzej.
- Trochę mi ją przypominasz. Może dlatego o tym mówię. - Wzruszył ramionami. - W każdym razie. Jeannie szybko zaszła w ciążę, a ja starałem się znaleźć pracę w której utrzymałbym rodzinę. Miałem być laborantem, ale uwidziało mi się szukać szczęścia w komedii! Cyrki, puby, kluby, ktoś szukał komedianta? Byłem na miejscu. Nikt jednak nie chciał tego samego komika na stałe, bali się pewnie, że będę powtarzać te same żarty, ha!
Nie ukryłam lekkiego uśmiechu.
Dalsza część historii nie była jednak tak radosna. Po krótce Joker stracił żonę i dziecko, kiedy w zaawansowanej ciąży miała w domu wypadek. Poraził ją prąd, nie poznał wielu szczegółów, bo stało się to pod jego nieobecność.
Joker z trudem doprowadził tą historię do końca. Czasem przerywał mu histeryczny śmiech, czasem płacz. Gwałtowna zmienność jego emocji nie przeszkadzała mi jednak w słuchaniu go w skupieniu.
Później znalazł się w złym miejscu i złym czasie.
To wszystko.
Tyle wystarczyło, by ze zwykłego chłopca zrobić szalonego mordercę.

"...but the joke was on me."

    Nikt z nas nie był przygotowany do buntu pacjentów, który obrócił szpital w piekło. Lekarze ewakuowali się, a ochrona budynku, wraz z ekipą antyterrorystów usiłowali 'zneutralizować' pacjentów.
Zneutralizować. Tak to nazwali.
Uznałam, że to chyba najbardziej eleganckie słowo jakim można nazwać zamordowanie kilkunastu osadzonych.
Kierowana instynktem walki lub ucieczki biegłam prosto do celi Jokera, usiłując ocalić go przed tym losem.
Zastałam go siłującego się z drzwiami z dodatkowymi zabezpieczeniami.
- Odsuń się od szyby! - Krzyknęłam, biegnąc do schowka przeciwpożarowego. Wyciągnęłam z niego gigantyczną, ciężką siekierę strażacką i wróciłam, by rozbić barierę dzielącą mnie i Jokera raz na zawsze.
- Co ty tu robisz? - Zapytał, po czym chwycił mnie za rękę i pobiegł w stronę schodów.
- Jak to co? Zabieram cię stąd! - Krzyknęłam, ledwie łapiąc oddech w biegu.
W odpowiedzi roześmiał się szczerze. Kiedy dotarliśmy do jednego z wyjść ewakuacyjnych, rozbiłam kasetkę z kluczem i otworzyłam je, drżącymi rękami.
- To też częśc mojej terapii? - Zapytał, chwytając za klamkę.
- Zaczekaj! - Powstrzymałam go. - Odstrzelą cię zanim jeszcze zauważą kim jesteś. Uniform. - Zwróciłam uwagę i skinęłam, żeby zszedł ze mną piętro niżej.
    Drzwi do magazynu były już naruszone, a wnętrze splądrowane przez tych, którym udało się uciec ze słabiej zabezpieczonych cel.
Joker niemal natychmiast ruszył ku szafkom z pistoletami gazowymi, ale świecił już pustkami.
- Rozbieraj się. - Rzuciłam ostro, szukając fartucha w jego rozmiarze.
- Tu i teraz? Nie sądziłem, że jesteś taka szybka... - Zlustrował mnie, po czym rozpiął pomarańczowy kombinezon.
Odwróciłam się od niego, żeby nie zobaczył jak się rumienię i w końcu rzuciłam mu komplet w który mógł się przebrać, by wyglądać na pielęgniarza.
- O, macie nawet rękawiczki... fioletowe. - Rzucił rozbawiony, wyciągając jedną z pudełka i przymierzając, ale ja chwyciłam go za ramię i pociągnęłam w stronę wyjścia.
Droga była zadymiona, a ja nie ryzykując wdychania potencjalnego gazu pieprzowego, albo innego, gorszego świństwa, zasłoniłam twarz łokciem. Joker poszedł w moje ślady, po czym wybiegliśmy z budynku.
    Nie miałam pojęcia gdzie udać się dalej, ale wydawało się, że on zna drogę w odpowiednie miejsce, więc co sił w nogach biegłam za nim. Jak na osobę trzymaną w zamknięciu zachował niebywałą wręcz kondycję. Lasy okalające Gotham były gęsto porośnięte, mokre i pełne kolczastych krzewów, a on mknął przez nie jakby robił okrążenia wokół boiska.
Ja traciłam już oddech i powoli wysiadałam.
- Panie Jay! - Zawołałam, kiedy potknęłam się o jakąś ostrą gałąź, rozcinając swoje udo i lądując jak kot na czterech łapach, po kostki w błocie.
- Już niedaleko. - Wrócił po mnie, podnosząc mnie z łatwością na równe nogi i otrzepując z liści.
Dalej biegliśmy, trzymając się za ręce, a ja nie czułam ani bólu, ani zimna, pomimo tego, że nad Gotham rozpętała się burza.
Po ponad dwóch godzinach morderczego biegu znaleźliśmy się na terenie jakiegoś zakładu chemicznego. Na jednym z lepiej oświetlonych budynków dostrzegłam logo "ACE Chemicals".
Spodziewałam się, że Joker spróbuje odnaleźć tu dawnych znajomych, przypomniałam sobie jak wspominał o swojej przeszłości jako laboranta w podobnym miejscu.
Skryłam się pod dachem, obserwując jak wyłamuje kłódkę w masywnych drzwiach oznaczonych chyba wszystkimi możliwymi znakami toksyczności i niebezpieczeństwa.
- Nie bój się, już prawie jesteśmy na miejscu. - Dotknął mojej twarzy, po czym wszedł do środka.
Nie zadawałam pytań. Nie potrafiłam nawet oprzeć się jego urokowi. Podążałam za mężczyzną, jak ćma lecąca do światła na swoje stracenie.
- Już prawie... - Rozglądał się przez chwilę wokół, po czym po prostu ujął mnie za rękę i poprowadził na schody. Przejście na drugą stronę budynku prowadziło nad prawie pełnym zbiornikiem toksycznych odpadów. Zadrżałam, kiedy dotarł do mnie ich duszący, potworny zapach. I kiedy chciałam zapytać co jest "na miejscu", Joker z całą siłą wypchnął mnie przez barierki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz